29 gru 2012

Spotted: Codzienny ogórek ekonomiczny

Osoby śledzące najnowsze trendy w SGHowej przestrzeni Facebooka z pewnością rozpoznały alegorie. I o to chodzi. Muszę przyznać, że z pewną fascynacją patrzę na rozpowszechnianie się w zaskakującym tempie różnych przedziwnych stron typu Problemy studentów SGH, Codzienny SGHowy Suchar Ekonomiczny, czy Esgieszek. Fascynacją – bo powstaje ich tak wiele, choć tak mało je różni i tak szybko rosną w siłę lajków i fanów. Zaintrygowana tym fenomenem poprosiłam o komentarz dr A. Anettę Janowską z Instytutu Studiów Międzynarodowych SGH. Oddaję jej zatem głos: 

"Kiedyś tylko nieliczni odnosili sukces i mieli szansę dotrzeć do szerszej publiczności. Przechodzili przez surowe sito “gatekeeperów”, czyli rozmaitych specjalistów, którzy oceniali czy dane dzieło jest wystarczająco dobre, by spodobać się odbiorcom. Dzisiaj dzięki internetowi, a szczególnie tzw. web 2.0. oraz dzięki coraz tańszemu sprzętowi elektronicznemu nastąpiła demokratyzacja narzędzi do tworzenia i rozpowszechniania twórczości. Możemy wrzucić do sieci cokolwiek, siejąc produktami naszego intelektu na cały świat.
Chris Anderson, autor teorii o długim ogonie uznał, że jest to pierwsza w historii ludzkości okazja, by wreszcie ujawniły się ukryte talenty. W ten sposób “długi ogon” amatorskiej twórczości, ukrywający się dotąd w cieniu szuflad, rodzinnych albumów i archiwów, nareszcie mógł się w pełni rozwinąć. Anderson ma sporo racji, ale trudno też odmówić słuszności jego krytykowi Andrewowi Keenowi. W swojej książce “Kult amatora” przytacza on twierdzenie, że jeśli nieskończonej liczbie małp dostarczymy nieskończoną liczbę maszyn do pisania, jakaś małpa w końcu stworzy arcydzieło. Według Keena twierdzenie doskonale odzwierciedla to, co dzieje się z kulturą za sprawą demokratyzacji narzędzi do jej tworzenia i rozpowszechniania.
Odwiedzając niektóre strony internetowe, czy oglądając chociażby filmiki na youtube, trudno się oprzeć wrażeniu, że Keen ma rację. Internet zawiera wszystko: mnóstwo nic niewartej treści i niewiele interesujących dzieł. A ich twórcom przyświeca jeden wspólny cel: być zauważonym, docenionym, powszechnie uznanym. To przecież jedno z podstawowych ludzkich pragnień. Ale trzeba pamiętać, że internet dał nowe możliwości nie tylko twórcom. Dzisiaj odbiorca kieruje się gustem własnym i opiniami sobie podobnych.
Z czego wynika ten pęd odbiorców ku treściom błahym? Można oczywiście złożyć to na karb coraz słabszej edukacji ogólnej, artystycznej, a także medialnej, co utrudnia, a nawet uniemożliwia budowanie kapitału kulturowego. To on właśnie pozwala później poszukiwać dzieł wielkich i odpowiednio je docenić. Może winne są media tradycyjne, które zalewają nas sensacyjnymi informacjami o – tak naprawdę – niewielkim znaczeniu, trywializując jednocześnie sprawy ważne. Tworzy się nowa moda na miałkość i błahość.
A być może winny jest sam internet i fizjologia. Otóż okazuje się, że sieć, która dostarcza nam mnóstwa bodźców jednocześnie powoduje, że nie potrafimy się odpowiednio skupić na trudniejszych i głębszych treściach. Przez to nasz sposób myślenia staje się coraz bardziej rozproszony i powierzchowny. Internet, rozwijając jedne zdolności, takie jak inteligencja wizualno-przestrzenna, osłabia inne, dlatego właśnie stajemy się coraz mniej zdolni do głębszej refleksji, krytycznego myślenia i używania wyobraźni, jednym słowem – płytsi. Serwisy społecznościowe, w których dominują krótkie wiadomości, pogłębiają tę tendencję. Koło się więc zamyka: czytając miałkie treści podane w skrótowej formie przyzwyczajamy mózg do tego, aby takie treści najłatwiej przyswajał".

A a propos przyswajania – powodzenia w sesji! [kgs]

8 komentarzy:

  1. Czytając powyższy wpis odnoszę nieodparte wrażenie, iż autorka traktuje opisywane zjawisko jako jednoznacznie negatywne. "Internet zawiera wszystko: mnóstwo nic niewartej treści i niewiele interesujących dzieł", "Tworzy się nowa moda na miałkość i błahość". Autorka nie pozostawia raczej pola do dyskusji używając takich właśnie określeń, kiedy należy pamiętać, iż jest to jedynie jej subiektywne zdanie.

    Nowo powstające sghowe fanpage'e (oraz bardziej ogólne odpowiedniki podobnego rodzaju typu kwejk czy junior brand manager) zdobywają coraz większą popularność. Co nam to mówi? Że dla coraz większej liczby osób stanowią one jakąś wartość. Czemu więc autorka podejmuje się "obiektywnej" oceny, że treści są nic nie warte i nie są interesujące? Z biegiem czasu powstały nowe rodzaje rozrywki. Czy można "obiektywnie" stwierdzić, że bardziej wartościową rozrywką jest czytanie Sienkiewicza, niż przeglądanie obrazków na kwejku? Według jakich kryteriów? Może właśnie lepiej się rozluźnić i zdystansować do siebie, niż zatapiać się w polskiej spuściźnie wraz z jej wieloma toksycznymi elementami? Czy coś nie może być po prostu inne, niekoniecznie gorsze?

    Chciałbym również podjąć polemikę co do treści zawartych w ostatnim paragrafie. A konkretniej - całkowicie się z nimi nie zgodzić. Moim zdaniem Internet przyczynił się do ogromnego wzrostu w zakresie krytycznego myślenia oraz głębszych refleksji. Starsze pokolenia żyły w mniej skomplikowanej rzeczywistości, było całkiem jasne, co jest dobre, co jest złe. Porównywało się do najbliższego otoczenia. Jak jest teraz? Teraz powszechna jest wolność, globalizacja, zacieranie się granic i kolejnych tabu. Co obecnie jest dobre, a co złe? Obecna rzeczywistość, do której w ogromnej mierze przyczynił się Internet, zmusza nas do bardzo głębokich refleksji i do jak najszybszego wykształcenia krytycznego myślenia.

    Słowem końca i przytoczenia kontekstu, osobiście uważam, że jest dużo więcej konstruktywnych sposobów spędzania czasu, niż oglądanie śmiesznych filmików na YT, czy nałogowe wertowanie kwejka. Sam tego zasadniczo nie robię i czasem dziwię się znajomym, którzy "znają cały Internet". Uważam również, że należy i warto czytać książki, mądre i dużo. Czuję jednak potrzebę odpowiedzi w sytuacji, gdy ktoś definiuje jakiegoś rodzaju zachowanie mojego pokolenia jako problem tylko dlatego, że nie wpasowuje się w jej wartości i przekonania. Po przeczytaniu powyższego wpisu jedyny problem jaki widzę znajduje się w odczuciach autorki - zdegustowanie kierunkiem rozwoju kultury i bunt wobec nowych, innych sposobów wartościowania rozrywki i informacji. Jakie są społeczne konsekwencje nowych trendów, to już całkowicie odrębny temat.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja i Pani Dziekan często mamy rozbieżne zdania. Niektóre wpisy z tego powodu nie ujrzały światła dziennego :-) Teraz muszę w zgodzić się z Panem Bartoszem! Zapewne wydźwięk wpisu miał być nieco inny. Zbyt wiele dobrego daje Internet, żeby w czambuł potępić całą jego zawartość. A rozmiar głupoty nie jest większy niż jakichkolwiek innych czasach - tylko po prostu bardziej widoczny (o czym pisał już Lem, więc oszczędzę sobie cytowania :-)
      Trochę przewrotnie zapytam: Kim u diabła jest ta Kachniewska, Górak-Sosnowska czy Janowska? 20 lat temu byłyby nikim (nasz dorobek naukowy jest zbyt skromniutki, żeby poza ścisłym gronem akademików tej samej specjalności, można było rozpoznać nasze nazwiska). Dzisiaj okazuje się, że - wyszukane w sieci - istniejemy głównie dzięki sieci. No więc jest to istotne istnienie - czy nie?
      "Ogórki" wyraźnie są komuś potrzebne i trudno z nich kpić, jeśli przeczytać niektóre wpisy na naszym blogu. Cóż ambitnego jest choćby w moim wpisie nt. dziekanatowej choinki? Ot, po prostu druga strona okienka: dla niektórych jest to równie pusty tekst, jak internetowe wynurzenia nastolatek. Sienkiewiczowskie westerny nie są lepsze ani gorsze niż "W samo południe" (a "15.10 do Yumy" jest znacznie lepszy niż "Potop").
      Czy publikacje papierowe, choćby recenzowane, gwarantują wyższy poziom treści niż "dzieła" internetowe"? Zapewniam, że nie zawsze. Sprawdzam prace magisterskie lub badania młodych naukowców i kiedy widzę, co cytują, opada mi wszystko po kolana. Kto u licha te bzdury napisał? kto u licha przepuścił je w recenzji? kto był tak szalony, żeby to wydać? wreszcie, kto był tak bezmyślny, żeby to zacytować? Dodam, że niejednokrotnie chodzi o cytaty z całkiem przyzwoitych wydawnictw (np. PWN).
      Nie można oceniać Internetu w oderwaniu od trendów powszechnych. Globalizacja, kalifornizacja, prosumeryzm, tempo życia i nadprodukcja to zjawiska realne a nie tylko Internetowe. Jeśli ubrania, sprzęt elektroniczny, tandetna literatura i plastikowe zabawki zalewają nas w ilościach wcześniej nie spotykanych, masowo produkowane, kupowane, wyrzucane i zapominane - to oczywiste, że stosunek do informacji (tekstu, obrazu, muzyki) dostępnej w necie musi być podobny.
      Ile lat nasze babcie nosiły swoje płaszcze i torebki? Ile lat służyły ludziom patefony lub buty? Jakim szacunkiem otaczano w XIX wieku fotografie? Ile warta była książka w średniowieczu? Zalew "wody" elektronicznej nie jest w niczym gorszy niż zalew tandetnej odzieży i chic-lit, a szybkie przerzucanie i powierzchowny odbiór informacji odpowiada corocznej wymianie laptopa.
      Już dawno obalono tezę o nikłym zaangażowaniu emocjonalnym i społecznym "generacji L". To prawda, że to pokolenie poruszają inne sprawy, niż poruszały ich dziadków czy rodziców - ale dzięki sieci to pokolenie potrafi organizować się szybko i efektywnie, jeśli już uzna, że warto i że należy. I nie mam tu na myśli głośnej sprawy ACTA - bo można wtedy wysunąć zarzut, że broniliśmy tylko tego, co wyłącznie nam służy (choć polecam artykuł "Kim są dzieci sieci" http://www.polityka.pl/nauka/komputeryiinternet/1524947,1,kim-sa-dzieci-sieci.read ) Mam na myśli inicjatyw społeczne, dzięki którym możemy korzystać z pomocy i fachowej rady ludzi, z którymi los w żaden inny sposób nigdy by nas nie zetknął; organizować się w grupy, które potrafią sobie radzić w warunkach nieprzyjaznych rozwiązań politycznych i gospodarczych. Poszerzać wiedzę ponad poziom amatorszczyzny - przy zachowaniu amatorskiej swobody.

      Wracając na nasze podwórko: wiele bym dała - 20 lat temu, jako studentka, żeby mieć dostęp do ProQuest, blogować sobie z dziekanami i mailować z wykładowcami. Więc dajcie nam żyć w Internecie!

      Usuń
    2. zdania Gości publikujemy różne (zwłaszcza, że to Gości a nie nasze), a cykl językoznawczy był tego przykładem. Tu wyszło chyba kontrowersyjnie - i dobrze. Blog się ożywił, komentarze się pojawiły, Kachniewska, Janowska i Górak-Sosnowska żyją wirtualnym życiem ;)
      a ja te kilkanaście lat temu chyba bym się nie odważyła blogować z dziekanem, nawet gdyby się dało. Choć zalążek już za moich czasów był - serwis JM Rektora Rockiego z możliwością zadawania pytań...

      Usuń
    3. Ja w realu też jeszcze żyję!!! Właśnie zrobiłam pierwsze "kroki" na bojerze. Może nie były stylowe, ale na pewno szybkie. I bolesne ;-)

      Usuń
    4. I jeszcze do poczytania: historyczny już artykuł (z 2011 roku) o historii Internetu. Artykuł z "Polityki" (3.09.2011) zamieszczony w Internecie, dzięki czemu przeczytało go znacznie więcej osób niż wynosi nakład "Polityki" i przeczyta jeszcze kilka, bo wisi w sieci... a nie wylądował na makulaturze :-P

      http://www.polityka.pl/nauka/komputeryiinternet/1518710,1,20-lat-internetu-w-polsce.read

      Usuń
  2. Widzę, że zostałam wywołana do tablicy. W dodatku jako stary zgred (stara zgredka?). Niniejszym więc prostuję: bardzo doceniam internet, zarówno prywatnie, jak i zawodowo, uważam, że zawiera mnóstwo pozytywnych i bardzo wartościowych elementów, które doceniam i popieram. I nie mam nic przeciwko nowym formom rozrywki. Okres buntu mam już za sobą, chociaż nie przeczę, bywam nieco zdegustowana niektórymi aspektami rozwoju kultury.
    Panie Bartoszu, nie podjęłam się oceny obiektywnej w artykule, bo nie ma czegoś takiego jak ocena obiektywna. Chciałam zwrócić uwagę na pewną tendencję i skomentować ją powołując się na kilka różnych źródeł i punktów widzenia. I nie chodziło mi tylko o młode pokolenie, nastąpiła tu z Pana strony pewna nadinterpretacja. Niestety, krótka forma tekstu nie pozwoliła na rozwinięcie wielu wątków, ale zgadzam się w całej rozciągłości z panią dziekan Kachniewską – świat się zmienia z różnych powodów, jednym z nich jest rozwój technologii. Sieć jest zarówno odbiciem tych zmian, jak i ich źródłem (częściowo).
    Przyznaję, Keen w "Kulcie amatora" jest dość ekstremalny twierdząc, iż kultura przed internetem była lepsza, bogatsza i bardziej wartościowa. Nie sądzę, by tak było, bo na przykład produkty kultury (przemysłów kultury) już od dawna starają się zaspokajać raczej masowe, a więc średnie gusta.
    Całkowicie popieram Andersona (jakoś nikt nie zauważył, że w artykule się z nim zgodziłam) i jego koncepcję długiego ogona. Każdy znajdzie w sieci coś dla siebie, bo twórcy reprezentujący różny poziom mogą dotrzeć do odbiorców także reprezentujących różny poziom. I to jest wielka zaleta sieci.
    Kluczem w tej dyskusji są chyba słowa „wartość” i „wartościowy”. Są pewne elementy/ treści w kulturze, które są powszechnie przyjmowane za wartościowe (jest to pewne kryterium wynikające z umowy społecznej). Wyżej cenimy Politykę, niż Pudelka (to tylko przykład). Nie należy chyba jednak mylić pojęć, bo fakt, że coś ma dla kogoś jakąś wartość (np. rozrywkową), nie znaczy, że jest wartościowe w rozumieniu jak wyżej. Oczywiście te kryteria ewoluują i tutaj już można się spierać, zarówno prywatnie, jak i naukowo, czy w dobrą stronę. Kiedyś opera uważana była za rozrywkę niską, w opozycji do dzieł sakralnych. Dzisiaj to sztuka wysoka. Przykłady można mnożyć.
    Myślę, że my w tej dyskusji patrzymy z pozycji ludzi wykształconych, świadomych, nauczonych krytycznego myślenia. Jesteśmy różnorodni i doceniamy różnorodność, tworzymy i konsumujemy rzeczy ważne i mniej ważne, bo każda zaspokaja inną potrzebę. Ale jaki procent społeczeństwa stanowimy? Przeważająca większość to bierni oglądacze, którzy nie są tak różnorodni w swych potrzebach. A jeśli coś piszą, to cóż... raczej komentarz na Pudelku, a nie pod artykułami Polityki. Wystarczy porównać liczbę komentarzy i ich poziom. Ja sama wolę Możdżera od Lady Gagi, ale wiem przynajmniej, że oboje istnieją i tworzą (to też tylko przykład). Jeśli ktoś zna oboje i woli Lady Gagę, to jego sprawa, o gustach nie dyskutuję. Gorzej jest, gdy ktoś nie znając Możdżera traktuje Lady Gagę jako podstawowy punkt odniesienia w ocenianiu. I to właśnie mnie niepokoi (z różnych względów).
    Poza tym, Panie Bartoszu, sam Pan sobie zaprzecza, bo mówi Pan, że "należy i warto czytać książki, mądre i dużo". Według jakich kryteriów je Pan dobiera? Co to znaczy "mądre" i "warto"? "Dużo" to też kategoria względna. Mówi Pan też, że jest "dużo więcej konstruktywnych sposobów spędzania czasu, niż oglądanie śmiesznych filmików na YT, czy nałogowe wertowanie kwejka". Też Pan ocenia według przyjętych przez siebie kryteriów, stosując poza tym w komentarzu chwyty retoryczne.
    Jeśli chodzi o ostatni paragraf - to polecam lekturę Nicolasa Carra “The Shallows: How the Internet Is Changing the Way We Think, Read and Remember”, skąd właśnie zaczerpnęłam część informacji. Autor powołuje się tam, między innymi oczywiście, na badania noblisty neurobiologa Erika Kandela. Z takim autorytetem chyba trudno polemizować :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. PS. Jeszcze jedno do poczytania, jako komentarz: http://prawokultury.pl/newsy/noworoczna-antologia-my-dzieci-sieci-wokol-manife/

    OdpowiedzUsuń
  4. No to ja dorzucę jeszcze wyciąg z Carra: http://www.polityka.pl/nauka/komputeryiinternet/1508476,1,mozg---internetowa-wyszukiwarka.read

    OdpowiedzUsuń