16 kwi 2013

Pięćdziesiąt pięć po dwunastej...

Praca w Dziekanacie daje wprost nieograniczone  możliwości testowania i ćwiczenia własnej cierpliwości. Czasem zdumiewa mnie, jak daleko jestem w stanie przesuwać granicę między tym, co akceptowalne i tym, co nie do pomyślenia.

Jako osoba chora na terminowość i punktualność, miotam się między nieudolnymi próbami zrozumienia i wyrozumiałości a przeświadczeniem, że zadaniem Uczelni jest coś więcej, aniżeli tylko masowa produkcja ludzi ze stempelkiem "magister" na czole. Bycie człowiekiem wykształconym to w mojej opinii także kwestia pewnego szczególnego podejścia do świata, własnych obowiązków i przyjemności. A jako pracodawca oraz członek komisji rekrutacyjnych w różnych firmach, zdaję sobie sprawę, jak różnorodne cechy i kompetencje decydują o wartości pracownika na rynku pracy. Czasami odsuwając nawet na bok formalne wykształcenie.

Zżymam się, kiedy studenci spóźniają się na wykład, na który jakimś cudem ja mogę dotrzeć punktualnie, trudno mi zaakceptować (mimo 20 lat spędzonych w SGH), że prace zaliczeniowe wpływają w przeddzień egzaminu (student sam sobie odbiera szansę na poprawę ewentualnych niedoróbek) i gotuję się wewnętrznie obserwując, jak często złożone i wymagające przemyślenia działania podejmowane są za pięć dwunasta, co musi odbywać się kosztem jakości... Z perspektywy Dziekanatu widzę, że podobne frustracje przeżywają niektórzy wykładowcy - trochę mi lżej, że nie jestem kompletnym odmieńcem.

Kilkanaście podań złożonych w ostatnich dniach sprawiło jednak, że okopałam się i zaprzestałam dalszych wysiłków w kierunku "trzeba dzieciaki zrozumieć". Poszło o zapisy na przedmioty. Wiosna w pełni, lada dzień majówka i w Dziekanacie kończymy przygotowania do uruchomienia systemu deklaracji semestralnych (na semestr zimowy 2013/14), a tu się budzą różne misiaczki ze snu zimowego i wnioskują o dopisanie na przedmiot taki i owaki, bo ciągle jeszcze nie zadeklarowali obowiązującego minimum 30 ECTS-ów w semestrze.

Czasem wspierają mnie wykładowcy (dziękowanie!!!!) i stanowczo odmawiają dopisania na przedmiot. Niektórzy jednak odsyłają studentów z sakramentalnym "Jeśli się Pani Dziekan zgodzi...". Oczywiście "się nie godzi": minęło 7 tygodni semestru i jesteśmy na półmetku! Argumenty, jakich używają na dyżurze studenci kompletnie mnie "rozwalają" i przyprawiają o rozpacz.

Może są w SGH wykłady, w przypadku których student nie dowie się nic, poza tym, co w podręczniku. Może są takie, gdzie można bez straty opuścić połowę zajęć, bo połowa zera to nadal zero. Może wreszcie niesłusznie odrzucam myśl, że czesne to w rzeczywistości rozłożona na raty płatność za dyplom, który kiedyś można było kupić wyłącznie dokonując jednorazowej płatności gotówkowej na Różyku.

Jednak jako Dziekan(ka) SM (a w szczególności MK) jestem zdania, że wszelkie patologie należy zgłaszać w trakcie trwania semestru (zakładając, że student jednak pojawia się w Szkole). Konstatacja, że "wykład jest bezsensowny i nie warto chodzić, ale chcę się zapisać, bo zabrakło mi 1,5 ECTS" wystawia na tyle fatalną wizytówkę wnioskodawcy, że z trudem opanowuję chęć wyproszenia go/jej z gabinetu.

W związku z moimi odmowami padają pytania, co dalej skoro "teraz nie będę miał(a) 30 ECTS". No cóż - jasną odpowiedź stanowią, jak zwykle zapisy regulaminu. Polecam Państwa uwadze w szczególności § 10 (ust. 1); §27 (ust. 7), § 4 (ust. 2), § 59 (ust. 2), § 60 (ust. 1 pkt. 1 oraz pkt. 3).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz