18 kwi 2013

Dobry i zły (pro)dziekan

Fot. Life with a fuzzy eater
Od początku roku akademickiego, w zeszłym tygodniu drugi raz zdarzyło mi się nie być na dyżurze prodziekańskim. Podobnie, jak i poprzednim razem znalazłam zastępstwo, bo staramy się urzędować w Dziekanacie o ustalonych przez siebie porach. Wieczorem napisała do mnie pewna studentka, która zjawiła się na owym dyżurze. Jej sprawa nie została rozpatrzona przez mojego zastępcę właściwie (= po jej myśli). Utyskując na zastępstwo (co już samo w sobie jest samobójem) miała nadzieję, że moja decyzja będzie inna. 

Zazwyczaj (a także w tym wypadku) nic bardziej mylnego. (Pro)dziekan to jednak przede wszystkim funkcja, a nie osoba; nawet jeżeli to osoba tę funkcję pełni, a każdy z nas robi to w nieco inny sposób, bo mamy inne charaktery, temperamenty, nastroje (które zazwyczaj chowamy na czas dyżuru), wygląd i inne cechy dyspozycyjne. Sposób ten dotyczy więc bardziej formy. Wszyscy bowiem tak samo otoczeni jesteśmy gąszczem regulacji prawnych i wewnętrznych ustaleń. Innymi słowy, jeżeli sprawa jest z natury sprzeczna z Regulaminem, nikt z nas nie wyda zgody. Jeżeli coś się studentowi z automatu należy – uzyska to od dowolnego (pro)dziekana. 

Oczywiście istnieje także strefa pomiędzy – czyli sprawy niejednoznaczne, zazwyczaj niestandardowe. Wówczas omawiamy je na kolegium dziekańskim, albo – jeżeli są mniejszego kalibru – konsultujemy się z innym (pro)dziekanem, czy dany przypadek miał i jak w takiej sytuacji postąpił. Na tej podstawie wypracowujemy praktykę działania w określonej sytuacji. Jeżeli kejs jest szczególnie zawiły prawniczo – ostatnią, a zarazem najpewniejszą, deską ratunku jest Dziekan dr Jarosław Wierzbicki. 

Innymi słowy nie ma dobrego i złego (ew. prostudenckiego i antystudenckiego) (pro)dziekana. No, chyba że zaczęlibyśmy wdrażać nowe techniki przesłuchiwania studentów. Póki jednak co, w zupełności wystarcza nam dyżur.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz