Mogłoby się wydawać, że szczenięta nijak się mają do bloga dziekanatu. Podobnie myślałam jeszcze kilka dni temu, ale druga strona okienka obfituje w przeróżne doświadczenia...
Te słodkie szczenięta - a ściślej mówiąc ich zdjęcie - zostały mi przedstawione w mailu oraz na poniedziałkowym dyżurze (każde z osobna - dowiedziałam się nawet, jakie są ich imiona rodowe) tytułem usprawiedliwienia. Usprawiedliwienie nie dotyczyło szczęśliwej mamy rzeczonych szczeniąt, ale właściciela labradorki, który w styczniu przypomniał sobie o niezaliczonej sesji letniej.
Rzecz dotyczyła jednego tylko egzaminu, którego przed wakacjami "jakoś tak nie udało się zdać". W czasie kampanii wrześniowej, która normalnie powinna służyć uzupełnieniu wszelkich braków w WD, student był "przejęty oczekiwaniem na oszczenienie się labradorki", co - jak uznał - "powinnam zrozumieć". Gorączkowo zastanawiałam się, czy może chodzi o to, że ja też mam dzieci (choć przyznam, że nie aż tak słodkie). Tak czy owak - nie zrozumiałam - toteż student przedstawił mi aktualne ceny szczeniąt labradora (mama championka!) oraz wagę takiego wydarzenia, jak narodziny pieniędzy. Kiedy już zrozumiałam, że odwoływał się do mojej świadomości ekonomicznej, a nie macierzyństwa, pozostało ustalić, kiedy szczenięta pojawiły się na świecie i dlaczego przez kolejne 3 miesiące nadal nie udało się zdać egzaminu. Wzruszyła mnie odpowiedź, że "one są tak słodkie i bezbronne, że trzeba było zadbać o jak najlepsze domy". Dowiedziałam się przy okazji, że "szczenięta sprzedawane są w zasadzie zanim dorosną do adopcji", a niektóre "były zakontraktowane jeszcze przed narodzeniem".
Z ulgą przyjęłam wiadomość, że lada dzień wszystkie maluchy trafią do docelowych domów, dzięki czemu ich właściciel zajmie się całkiem niedochodową działalnością, jaką jest studiowanie. Co prawda nie osiągnęliśmy porozumienia w kwestii kluczowej (zwolnienie z opłaty za powtarzanie semestru), a moja sugestia, że wdzięczne labradory powinny sfinansować studia została skwitowana pełnym oburzenia prychnięciem - ale zapadła decyzja, że jeśli kiedykolwiek zechcę kupić psa - to będzie to właśnie labrador.
Na razie mam dwa koty, które niewątpliwie byłyby zniesmaczone takim pomysłem, ale kto wie...
Brzmi jak prima aprilis :)
OdpowiedzUsuńFajnie, tylko czy trzeba to umieszczać na stronie do publicznej wiadomości?
OdpowiedzUsuńProponuję, żeby studenci zaczęli tu pisać podobne kwiatki z dziekanatów, wykładów, działań promotorów. Pokaże to dużo więcej absurdów, a blog posłuży do ciekawszych rzeczy niż pokazywania jacy ci studenci niedobrzy, a dziekanat zapracowany.
Panie Pawle,
Usuńco do zamieszczania na "publicznej stronie wiadomości" - wyjaśniałam już na FB - nie będę się powtarzać.
Celem bloga nie jest wcale pokazywanie, "jacy studenci są niedobrzy a dziekanat zapracowany". Widać, że niewiele wpisów Pan przeczytał, bo były i takie, w których dziękujemy studentom za pomoc w różnych sprawach, albo ich za coś chwalimy. Były też takie, w których mowa była o problemach studentów (w tym problemach z wykładowcami i z dziekanatem). Zanim zacznie Pan formułować opinie, warto najpierw "rozpoznać teren".
Nie widzę też problemu z założeniem bloga studenckiego, na którym przedstawi Pan "kwiatki z dziekanatów". Może zamiast trollować, mógłby Pan zrobić coś sensownego? Nie wiem tylko, czy się Pan nie spóźnił, bo istnieje forum esgieh i strona Samorządu Studentów a także liczne strony studenckie na FB - i proszę mi wierzyć, że dzięki publicznemu zamieszczaniu informacji przez studentów, udało nam się sporo rzeczy wyprostować: zarówno w postępowaniu studentów, jak i procedurach DSM.
Nie można mieć pretensji o to, że ktoś kto zakłada bloga, pisze na nim o tym, co go w danym momencie interesuje - taka jest idea bloga. Nie przypominam też sobie żadnej informacji, żeby czytanie bloga było Pana obowiązkiem. Jeśli Pan szuka "poważnych informacji" to odsyłam do strony www Dziekanatu oraz zamieszczanych tam aktualności. Może media społecznościowe po prostu nie są nie dla Pana?
Na naszym fansajcie na FB napisałam, że celem tej pozornej zabawy jest eliminacja wielu absurdów dziekanatowych i uczelnianych. Bez komunikacji i wzajemnego informowania nie da się ich wykryć ani wyeliminować. Może Pan pomóc, albo stać sobie z boku. Jeśli zechce Pan pomóc, ale niekoniecznie pisząc publicznie (choć widzę, że nie ma Pan oporów), to zachęcam do pisania na Zieloną Linię (logo na boczku bloga).